„Długie pożegnanie” (ang. The Long Goodbye) to film Roberta Altmana, nakręcony na podstawie powieści Raymonda Chandlera. Nie jest to wierna adaptacja, np. akcja została przeniesiona do lat 70. Głównym bohaterem jest prywatny detektyw Philip Marlowe (w tej roli zblazowany, nieporadny i zarazem niesłychanie uroczy Elliott Gould).
Nas jednak interesuje kot, a mamy tutaj bardzo ciekawego przedstawiciela tego gatunku. W filmie zwierzak nazywany jest po prostu Kotem (podobnie jak w „Śniadaniu u Tiffany’ego”). To, co łączy koty z obydwu filmów, to kolor umaszczenia (rudy) i płeć (kocur).
Wracając do „Długiego pożegnania” – warto obejrzeć cały kryminał, natomiast kot występuje tylko na początku filmu (dokładnie od pięćdziesiątej sekundy do dziesiątej minuty i dwudziestu czterech sekund).
Na pomysł obsadzenia kota w filmie Altman wpadł po rozmowie ze swoim przyjacielem, który opowiedział mu o swoim wybrednym kocie.
Sekwencja z kotem jest zabawna, choć kończy się już mniej radośnie. Oto kot budzi Marlowe’a o trzeciej w nocy domagając się jedzenia (brzmi znajomo?) Mężczyzna odkrywa, że nie ma już ulubionego kociego przysmaku, proponuje mu więc dziwną mieszankę, sporządzoną przez siebie. Oczywiście kot odmawia zjedzenia tego naprędce skleconego „wynalazku”. Chcąc nie chcąc, Marlowe jedzie do sklepu nocnego. Tam okazuje się, że poszukiwanych puszek też nie ma. Sprzedawca proponuje mu cokolwiek, na co Marlowe pyta go, czy ma kota. Sprzedawca odpowiada, że po co mu kot, skoro ma dziewczynę, co Marlowe podsumowuje, mrucząc pod nosem (co jest charakterystyczne dla tej postaci): „Ha, ha. On ma dziewczynę, a ja mam kota”. Bohater chcąc nie chcąc wraca do domu i wymyśla nietypową strategię: zamyka się przed kotem w kuchni, otwiera inną puszkę, przekłada jej zawartość do pustego opakowania po ulubionej karmie kota i następnie pokazując mu opakowanie, próbuje go oszukać, mówiąc że to jego przysmak. Oczywiście pierwszy „niuch” nosa podpowiada kotu, że został perfidnie okłamany.
Urażone zwierzę ostentacyjnie opuszcza dom, wychodząc przez klapkę z napisem „El Porto del Gato” (hiszp. Drzwi kota). I na tym fizyczna obecność kota w filmie się kończy. Jest on jednak później wielokrotnie przywoływany w rozmowach przez bohatera, który próbuje go szukać, zawiadamia o jego zaginięciu sąsiadki-hippiski, zaś w końcowej scenie mówi do swojego (byłego) przyjaciela, że stracił nawet kota (odpowiedź na stwierdzenie, że detektyw jest życiowym nieudacznikiem). Nie wiemy, co się stało ze zwierzęciem, jego wątek pozostaje otwarty: może wrócił, może nie.
Jak podkreśla Roger Ebert, słynny amerykański krytyk filmowy w swojej recenzji tego filmu, w powieści Marlowe nie ma kota, tutaj natomiast: „W filmie, który wyrzuca spore fragmenty fabuły za burtę, nie ma powodu dla tej sekwencji [z kotem], poza tym, że przedstawia Marlowe'a jako człowieka, który jest bardziej lojalny wobec swojego kota niż ktokolwiek jest wobec niego”. Słowa te z pewnością są bardzo trafną oceną niewesołej sytuacji życiowej detektywa. Rzeczywiście, Marlowe mówi w filmie: „Ten kot wiele dla mnie znaczy”.
Z kolei w recenzji dla „New York Timesa” Terrence Rafferty skupia się na porównaniu powieści z jej ekranizacją. W ogóle nie wspomina o kocie.
Warto zaznaczyć, że w momencie powstania filmu krytyka odniosła się do niego raczej chłodno, natomiast z perspektywy czasu obraz zaliczany jest do klasyki amerykańskiego kryminału.
Rolę filmowego kota zagrał Morris, prawdziwa kocia gwiazda, znana z reklam pokarmu dla kotów, któremu użyczył też swojego wizerunku na opakowaniach. Morris zasłynął jako „Najbardziej wybredny kot świata”. Zwierzę było też „twarzą” kampanii na rzecz odpowiedzialnej adopcji zwierząt. W tym samym roku, w którym powstał film Altmana, Morris zagrał jeszcze w filmie „Shamus” z Burtem Reynoldsem.