Na seans japońskiej reżyserki Naoko Ogigami przyszło mi czekać wyjątkowo długo. Film był prezentowany na zaledwie jednym pokazie podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, okazało się jednak, że cieszył się tak dużym powodzeniem, że zdobycie biletu okazało się wtedy niemożliwe. Myślę, że spokojnie zapełniono by salę jeszcze trzykrotnie.
Tym bardziej pożądliwie „rzuciłam się” na film, kiedy w końcu pojawił się w odmętach Internetu. Przyznam, że miałam bliżej niesprecyzowane oczekiwania, ponieważ jednak lubię kino azjatyckie, liczyłam na kino „z wyższej półki”.
Niestety, film zawiódł pokładane w nim nadzieje. Nie zrozumcie mnie źle – jego atutami są z pewnością niezłe zdjęcia oraz sporo kocich bohaterów (w tym rudo-biały kot egzotyczny, który większość czasu spędza zresztą w przyciasnym koszyku).
Co mi się nie podobało? Postać głównej bohaterki, zagubionej dziewczyny, która każdej napotkanej osobie podaje inną wersję swojej historii (i co chwilę zmieniającej zawód) została poprowadzona w bardzo stereotypowy, banalny i krzywdzący sposób. Oto kolejna singielka (według dawnej terminologii – „stara panna”), zwariowana na punkcie kotów, sama jest dziwacznym „okazem”: ubiera się w kolorowe, kompletnie nieprzystające do siebie ubrania, żyje w swoim świecie, nie potrafi odnaleźć się w społeczeństwie. Co rusz spotyka się z kąśliwymi uwagami sąsiadki zza płotu (co ciekawe, postać ta grana jest przez mężczyznę).
Myślę, że nie przekonała mnie też gra aktorska głównej bohaterki Sayoko, granej przez Mikako Ichikawę. Postać zdziecinniałej, idealistki-samotniczki jest przerysowana, chciałoby się wręcz powiedzieć – komiksowa, i absurdalna. Pogłębia stereotypy dotyczące „kociar”, zamiast przedstawić je w korzystniejszym (i mniej ekscentrycznym) świetle.
Drugi mój zarzut dotyczy tematu filmu: idea kota do wynajęcia jest kontrowersyjna z punktu widzenia dobrostanu tych zwierząt. Oto mały drapieżnik zostaje potraktowany jak przedmiot, który można wypożyczyć niczym samochód (w filmie pojawia się zresztą i taka wypożyczalnia). Cóż z tego, że Sayoko wymaga podpisania specyficznego kontraktu, każdorazowo pisanego odręcznie, w którym klient zobowiązuje się do dobrego traktowania zwierzęcia i oddania go w określonym czasie. Koty są przerzucane z domu do domu, a już największe oburzenie może budzić wypożyczenie kociej seniorki.
Sayoko wozi koty do wynajęcia w wózku, podczas upału (mają co prawda parasolkę, ale cóż z tego, kiedy zmuszone są podczas transportu do przebywania na małej przestrzeni obok siebie), wykrzykując im nad głowami przez megafon zachętę do tymczasowej adopcji kota. Tak naprawdę adopcja ma miejsce tylko w jednym wypadku, kiedy samotny z powodu rozłąki z rodziną mężczyzna nie potrafi się rozstać z młodą pupilką i zabiera ją ze sobą do domu.
Uważny i rozumiejący mowę ciała kotów widz zobaczy kilka konfliktów w tle – koty się przepędzają, reagują na siebie napięciem lub próbami odstraszenia intruza. Widać, że są pochodzą z różnych domów, a na plan zdjęciowy zostały „wrzucone” bez odpowiedniego przygotowania do swojej wzajemnej obecności. Z tego powodu praca na planie była z pewnością dla tych bardziej lękliwych zwierząt źródłem stresu.
Japończycy są wynalazcami kocich kawiarni, których ideą jest miłe spędzanie czasu pośród zwierząt, kiedy to jedną ręką można głaskać mruczka, a w drugiej trzymać filiżankę ulubionej kawy czy herbaty. Do tej idei też mam zastrzeżenia, chociaż jej obrońcy twierdzą, że teoretycznie odwiedziny w takim przybytku mogą zakończyć się nawet adopcją zwierzęcia.
Jak zwykle, zachęcam do seansu i samodzielnego wyrobienia sobie opinii na temat filmu, ja jednak spodziewałam się po nim więcej.