Swego czasu głośny i kontrowersyjny film Larsa von Triera może nie kojarzyć się z kotami, a jednak w pierwszej części pojawia się dygresja głównej bohaterki, Joe, z nimi związana. I to dwukrotnie.
Snując historię swoich erotycznych podbojów, Joe (ciekawe, że nosi męskie imię) pod koniec filmu opisując triadę, a raczej, odwołując się do terminologii tego filmu, polifonię swoich związków z trzema mężczyznami, porównuje zachowanie jednego z nich właśnie do kota.
I tak pierwszy z kochanków, nieatrakcyjny i nudny, nastawiony był na uszczęśliwianie bohaterki, w drugim się z wzajemnością zakochała, zaś w trzecim przypadku Joe opisuje bohatera o pseudonimie G. (takich skrótów używa wobec każdego męskiego bohatera swojej „Baśni z tysiąca i jednej nocy”, poza Jerome’em, czyli swoją jedyną miłością, która jednak nie jest dość silna, by pomóc jej wyzwolić się z uzależnienia od seksu). Joe, snując swoją opowieść, której przysłuchuje się tajemniczy mężczyzna, który udzielił jej pomocy, wspomina: „G. był całkiem inny. Tylko na niego musiałam i chciałam czekać. Gdy w końcu się pojawiał i otwierałam drzwi, nie wchodził od razu. Jak kot, który widzi otwierające się drzwi i wie, że nie musi się spieszyć. Ale on był czymś więcej niż kotem. Był jak jaguar albo lampart. Poruszał się jak one, co mnie szalenie podniecało. Gdy kładł się na łóżku wiedziałam, że to ja muszę się do niego zbliżyć. A gdy go dotykałam, czułam lekki niepokój. Jego reakcje były nieprzewidywalne. To on miał pełną władzę. Tak to wyglądało”.
Mężczyzna-drapieżnik. W tym przypadku jego ofiara jest nim zafascynowana i nie dość, że nie próbuje uciekać, to czeka na pojawiający się dreszczyk emocji i dzikość skrywającą się w ludzkiej powłoce.
W tej samej odsłonie prawie czterogodzinnego, podzielonego na dwie części (volume’y) filmu, Joe wspomina o regularnych przechadzkach po parku, które odbywała, po drodze mijając zawsze te same postaci: kobietę z dużym, biało-czarnym pudlem i staruszka siedzącego na ławce. I znów pojawia się odniesienie do dużego kota: „Te regularne przechadzki stały się metaforą mojego życia. Jak ruchy zwierzęcia zamkniętego w klatce”.
Ilustracją do tych słów jest ujęcie przedstawiające lwa (samca) poruszającego się w klatce w tę i z powrotem, co w terminologii behawiorystów nazywa się pacingiem. Są to powtarzalne, stereotypowe, nieomal automatyczne ruchy dzikiego zwierzęcia uwięzionego na małej powierzchni, który w ten sposób wyzwala z ciała napięcie i „przewędrowuje” w tę i z powrotem, po krótkim odcinku, trasę, której nie może pokonać w prostej linii, podążając przed siebie wiele kilometrów. Stereotypię tę długo klasyfikowano jako zaburzenie behawioralne i tak rzeczywiście wygląda, obecnie jednak niektórzy badacze (duże badania na ten temat prowadziła Georgia J. Mason) uważają, że jest to zachowanie kompensacyjne, ułatwiające przetrwanie w trudnych do zniesienia (zarówno fizycznie, jak i psychicznie) warunkach. Chodzenie w tę i z powrotem jak (sic!) przysłowiowy lew po klatce, znane jest wszystkim, którzy choć raz w życiu odwiedzili jakikolwiek ogród zoologiczny. Pamiętajmy, że ruchy stereotypowe to również „taniec niedźwiedzia”, czyli kiwanie się na boki, przestępowanie z łapy na łapę lub obgryzanie drewnianego ogrodzenia (w przypadku kopytnych) lub wystawianie języka i łapanie nieobecnych much w powietrzu. Nie są to przyjemne widoki i osobiście raczej skłaniam się do tezy, że jest to zaburzenie behawioralne spowodowane życiem w niewoli (obserwowałam je również w stołecznym zoo, prowadząc w ramach studiów obserwacje zachowania wybranego przez siebie gatunku, a były to…jaguary). Opisywane zachowanie wykazywał Kali, klasycznie umaszczony samiec, podczas gdy Beata, przepiękna, czarna (czyli reprezentująca odmianę melanistyczną) samica, niestety już nieżyjąca, tego zachowania nie przejawiała, przynajmniej podczas mojej trzygodzinnej obecności naprzeciwko wybiegu.
Wracając do filmu po tej zoologicznej dygresji – wtrącenia dotyczące zwierząt są bardzo charakterystyczne dla filmów Larsa von Triera. Ten sam zabieg zastosował np. w Domu, który zbudował Jack (tam mamy jednak odniesienia do polowań prowadzonych przez ludzi). Zaznaczają się one wykorzystaniem przez twórcę materiałów archiwalnych (w przypadku zwierząt – filmów przyrodniczych) po to, by stały się ilustracją dla słów bohaterów, w tym przypadku Joe. W „Nimfomance vol. 1” widzimy zatem kota domowego patrzącego w obiektyw (zdjęcie poniżej), a następnie przedzierającego się przez dżunglę jaguara, zestawionego potem z symbolami przypominającymi jej dwóch poprzednio opisanych kochanków (ekran zostaje wtedy podzielony na trzy części).
W drugim przypadku, kiedy bohaterka snuje wspomnienia na temat tego, jak się czuła udając się na swoje ulubione spacery (które stanowiły również odniesienie do jej ulubionych spacerów z ojcem z dzieciństwa) najpierw widzimy ujęcie z góry na poruszające się nogi i buty po parkowej alejce, a następnie w kolejnym pojawia się lew w klatce. Ekspozycja drapieżnika jest tym wyraźniejsza, że zostaje on sfilmowany na czarnym, jednolitym tle, a podświetlone zostają tylko powierzchnia klatki i duży kot. Wygląda to zatem tak, jak gdyby scena została zainscenizowana lub zwierzę zostało sfilmowane na zapleczu cyrku. W tym przypadku skłaniam się raczej ku wersji pierwszej.
Skojarzenia: niebezpieczny, namiętny, „dziki”, a może lepiej – nieokrzesany mężczyzna versus jaguar są dość oczywiste, podobnie jak porównanie dotyczące kociej niezależności z pierwszej opisywanej sceny. Mimo to, ubarwiają one opowieść i odnoszą świat ludzkich emocji i namiętności do świata natury, zwierząt. Nie ma tu słynnego i dość oklepanego już zestawienia natura vs. kultura, ponieważ tutaj wszystko jest naturą: tą dziką, pierwotną, łączącą wszystkie żyjące organizmy.