Klasyk klasyków. Hit hitów. Film, który został przeanalizowany od A do Z. Wyreżyserowany przez Blake’a Edwardsa. Ekranizacja powieści Trumane’a Capote’a pod tym samym tytułem. I chociaż odbiega ona od książkowego pierwowzoru, popularnością chyba nawet przebiła oryginał.
Kiedy myślimy o filmowych kotach w filmach fabularnych, kot o jakże oryginalnym imieniu Kot jest zwykle pierwszym wyborem. Widziałam ten film co najmniej trzykrotnie, a ponieważ jest on regularnie przypominany, na stałe zapisał się jako sztandarowy przykład amerykańskiego kina. Blichtr słynnego sklepu z biżuterią i Nowy Jork są scenerią dla perypetii głównych bohaterów: Holly Golightly (w tej roli ikona mody i dziewczęcego uroku Audrey Hepburn) oraz Paul Varjak, początkujący pisarz (którego zagrał przystojny George Peppard). I On – rudy, hipnotyzujący kocur. Aktorka otrzymała nominację do Oscara. Ostatecznie film dostał dwie statuetki: za Najlepszą piosenkę („Moon River”) oraz Najlepszą muzykę autorstwa Henry’ego Manciniego.
Nie będę skupiać się na fabule, gdyż każdy prawdziwy kinoman świetnie ją pamięta, opowiem za to o kulisach powstania filmu i jego zwierzęcym bohaterze.
W książce zatytułowanej „Cinema is a Cat. A Cat Lover’s Introduction to Film Studies” Daisuke Miyao zwraca uwagę na ciekawy aspekt analogii pomiędzy Holly, a kotem: zachowuje się ona w koci sposób w wielu scenach. Snuje się ulicami Nowego Jorku o piątej nad ranem, nieustannie wspina się po schodach, przesiaduje na blacie kuchennym, lubi mleko, poluje na bogatych mężczyzn niczym kot na szczury (zresztą tak też ich określa). Skradając się jak kot zakrada się do apartamentu Paula by schować się przed natrętnymi adoratorami. Określa siebie jako „wolnego ducha”, jest równie jak kot niezależna i „bezpańska”.
O nietypowości relacji Holly i Kota świadczy następujący cytat, który w filmie zostaje przywołany za powieścią: „- Biedny niechluj - powiedziała, łaskocząc go w głowę - biedny niechluj bez imienia. To trochę niewygodne, bo nie ma imienia. Ale nie mam prawa mu go dać: będzie musiał poczekać, aż będzie należał do kogoś. Po prostu pewnego dnia się odnaleźliśmy, nie należymy do siebie: on jest niezależny, ja też”.
Wydaje się, że Holly mimo pozornie beztroskiego podejścia do życia, gdzieś w głębi zdaje sobie sprawę z tego, że jest się odpowiedzialnym za tego, kogo się oswoiło, parafrazując słowa Lisa z „Małego Księcia”. Bojąc się odpowiedzialności i czując, że jej życiu daleko jeszcze do stabilizacji, trzyma kota na dystans. Dopiero kiedy pojmuje, że Paul ją naprawdę kocha i że jest to cenniejsze niż uganianie się za kolejnym milionerem, jest gotowa przejąć odpowiedzialność za zwierzę i stworzyć z nim (i z pisarzem) rodzinę. Prawdziwy hollywoodzki happy end, nieprawdaż?
Orangey (bo tak miał na imię odtwórca roli Kota) to obok opisywanego wcześniej przeze mnie Morrisa (bohatera reklam karmy dla kotów 9Lives oraz wielu filmów, np. „Długiego pożegnania” Roberta Altmana) najbardziej znany filmowy koci rudzielec. Oczywiście jest ich więcej, ale te dwa koty zagrały w największej ilości filmów, a ich role zostały zauważone i docenione. Orangey jest w końcu jedynym kotem, który otrzymał dwie nagrody PATSY (ang. Picture Animal Top Star of the Year), czyli odpowiedniki Oscarów dla filmowych zwierząt (za rolę w filmie „Rhubarb” oraz właśnie za „Śniadanie…”).
„Śniadanie u Tiffany’ego” nie było pierwszym filmem w karierze Orangeya. W 1951 r. zagrał tytułowego Rhubarba w filmie o kocie, który…dziedziczy drużynę baseballową. Inne jego słynne role to Butch w „Człowieku, który się nieprawdopodobnie zmniejsza” (o którym już pisałam) oraz w „Dzienniku Anny Frank”. Zagrał również w serialu „The Dick Van Dyke Show” kota singielki Sally o imieniu Mr. Henderson.
Był podopiecznym trenera zwierząt występujących w filmach Franka Inna, który zasłynął później pracą z chyba najbardziej wzbudzającym współczucie psem o żałosnym i jednocześnie wzruszającym wyglądzie, Benjim.
W castingu do roli futrzastego towarzysza Holly wystartowało 25 rudzielców. Przesłuchanie odbyło się w hotelu Commodore w Nowym Jorku. Zwyciężył kocur państwa Murphych z Hollis w Queens. Inn widząc go, powiedział: „To prawdziwy kot nowojorski. Dokładnie to, czego chcemy. W mgnieniu oka zamierzam wymyślić dla niego metodę lub typ pracy Lee Strasberga”. Inn pracował już z Orangeyem dziewięć lat wcześniej, wiedział więc, co mówi.
Pojawia się jednak pytanie, które dręczy kinomanów-miłośników kotów: ile kotów tak naprawdę zagrało Kota ze „Śniadania…”? Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Portal IMDB wspomina aż o dziewięciu kotach. Orangey był nazywany różnymi imionami, co niepotrzebnie wprowadziło zamęt i jest źródłem spekulacji po dzień dzisiejszy.
Zasadą na planach filmowych jest to, żeby zwierzęcy aktor ma dublerów. Prawdopodobnie więc w filmie zagrały dwa lub trzy koty (prawdziwa jest raczej wersja numer 2). Zauważono bowiem, że w filmie widać rudzielca pręgowanego klasycznie, ale i pręgowanego tygrysio (dwa z możliwych wzorów pręgowań na kocim futrze), ale widać też kota o trzecim możliwym wzorze, marmurkowym...
W bardzo interesującym artykule autorstwa Dana Sallitta zatytułowanym: „The Hardest Working Cat in Show Biz” czytamy, że „ponieważ koty są trudne do wyszkolenia, Inn nie był pewien, czy mógłby nauczyć jednego kota wszystkich sztuczek niezbędnych do wykonania scenariusza filmu „Rhubarb”. Zamiast tego nabył 60 podobnych do siebie kotów i wykorzystał 36 z nich w filmie. Inn wyszkolił każdego z 36 kotów do wykonywania jednej lub dwóch sztuczek i używał kotów zamiennie: na przykład, gdy reżyser potrzebował kota do skoku, Inn przyprowadził jednego z kotów, który potrafiłby skakać na zawołanie. Kot wykonywał sztuczkę, Inn wkładał go z powrotem do swojej klatki i wyjmował innego, który mógłby wykonać kolejną sztuczkę zleconą przez reżysera. Inn miał różne nazwy dla 36 kotów, z którymi pracował - Pie Plant (inny termin na rabarbar czyli Rhubarb), Big Boy, Long Tail, The Fraidy Cat, Little Britches. Jednak oficjalne komunikaty prasowe studia promowały historię, że rolę Rhubarba zagrał jeden kot, Orangey”.
Autor cytuje te słowa za książką Pauline Bartel pt. „Amazing Animal Actors”. Prawdopodobnie podobna taktyka została zastosowana w „Śniadaniu…” chociaż w tym przypadku mówi się o znacznie mniejszej ilości kotów. Mimo wszystko Orangey jest chyba najdłużej pracującym kocim aktorem z pokaźnym dorobkiem 10 filmów i 8 serii telewizyjnych na koncie. Dokładna data jego śmierci nie jest znana, wiadomo jedynie, że miał wtedy co najmniej 16 lat.
Orangey zasłynął również iście gwiazdorskimi fochami, dlatego był nazywany „Najpodlejszym kotem na świecie”. Oczywiście my, miłośnicy kotów wiemy, że nie są one intencjonalnie podłe (w końcu to nie ludzie ;-)). Faktem jest, że był trudnym współpracownikiem: gryzł, syczał i drapał na planie, samowolnie opuszczał studio, a odnalezienie go zajmowało ekipie sporo czasu. Podobno Inn trzymał nawet psy stróżujące pod drzwiami studia aby powstrzymać ucieczkowe zapędy kocura. Mimo to dla fanów filmu to on jest prawdziwą gwiazdą „Śniadania…”
Kiedy podsumowano czas, w jakim Orangey jest widoczny na ekranie w „Śniadaniu…” okazało się, że to niecałe 7 minut filmu. Nie da się jednak zaprzeczyć, że skradł show Audrey Hepburn i doskonale wykorzystał swój czas na ekranie. Wszyscy chyba pamiętamy sceny, w których budzi Holly, prosi o jedzenie, kiedy syczy na widok psiej maski na twarzy Paula. To, co było niezłym pomysłem to to, że w scenie przyjęcia w mieszkaniu Holly kot znajduje się ponad tłumem gości, co sprawia, że może poczuć się bezpiecznie i kontrolować sytuację z góry. Najdziwniejsze ujęcie w tym filmie to chyba to, kiedy siedzi na głowie byka…przymocowanej do ściany, podobnie jak trofea.
Nikt też tak chyba nie wyciska łez z oczu miłośników kotów jak Orangey w scenie, gdy bezceremonialnie zostaje wyrzucony z taksówki na deszcz i kiedy siedzi skulony i zmoknięty niedaleko koszy na śmieci. Kiedy Holly idzie po rozum do głowy i po chwili go odnajduje, ich powitanie jest bardzo wzruszające, a końcowa scena, gdy trójka bohaterów się przytula, jest bardzo wzruszająca (chociaż kotu z pewnością nie było zbyt wygodnie pomiędzy całującymi się ludźmi).
Orangey zapisał się więc w historii kociego kina lat 50. i 60. nie tylko dzięki dużej ilości ról, lecz także za sprawą zawadiackiego uroku, wobec którego trudno przejść obojętnie.